Szybki obrót do sklepu po bułki, Marcela smaruje i tnie pomidora - jest śniadanie. Ogarniamy plecaki i jedziemy z Mierkiem na kraniec miasta, skąd odjedża podmiejski bus do kanionu.
Wsiadamy do podmiejskiego - stare, rozklekotane Iveco. Co najmniej ze 25 lat - podczas jazdy ostro pod górę zaczęło się dymić ze skrzyni biegów. Okazało się także, że jesteśmy jedynymi frajerami, którzy kupili bilety - wszyscy miejscowi przechodzili obojętnie obok kierowcy, a ten także nie zwracał szczególnie uwagi na brak wpływów do kasy. W końcu jego zadaniem jest prowadzić a nie zajmować się finansami.
Do kanionu dojechaliśmy po 40 minutach. Widok - niesamowity. Turystów mało, także miejsce nie jest jeszcze mocno skomercjalizowane. Idziemy znaleźć jakieś łagodniejsze zejście do rzeki. Oczywiście nie znaleźliśmy, także było trochę bardziej na dziko niż się spodziewaliśmy (łagodne zejście było jakieś 20 metrów dalej, ale dalej się już iść nie chciało...). Szybka zmiana ciuchów na slipy i dawaj do wody. Mierko przyzwyczajony do trochę cieplejszych wód morza śródziemnego szybko spasował. W sumie może to nie on szybko spasował, tylko ja byłem bardziej zahartowany? W sumie nie było innych ludzi w wodzie. Dla mnie temperatura była ok, chociaż po kwietniowym Bałtyku każda temperatura wody jest akceptowalna.
Po kąpieli - wypad łódką do jaskini. Kilka zdjęć, przewodnik zarysowuje pokrótce historie. Same jaskinie są przedmiotem pożądania. nurków technicznych. Tzn może nie same jaskinie, ale konkretnie ich dno. Bo go nie ma. Tzn jeszcze gonie znaleźli i twardo szukają. W zeszłym roku ekipa Włochów i Belgów próbowała, ale nic z tego nie wyszło - zawiśli jakoś na 120stu.
Czas było się zebrać w drogę powrotną, bo trzeba było jeszcze dotrzeć do Prilepu, a plecaki zostawiliśmy w hostelu.
Łapanie stopa rozpoczęliśmy jakaś godzinę przed zmierzchem. Tak więc pora nie była sprzyjająca, a dodatkowo tym razem było nas trzech, tak więc ciężarówki odpadają. Cała sytuacja była trochę komiczna, ponieważ Marcela nie chciała zabierać Mierka, ale jakoś tak niefortunnie wyszło. Potem nie wiedzieliśmy jak mu powiedzieć, że w trójkę jest trochę ciężko, a czasem jest to wręcz niemożliwe. Ostatecznie Marcela złapała jakiegoś Macedończyka, który jechał na południe, ale nie dokładnie do Prilepu, tylko do miejscowości 40 km obok. Ponieważ jednak była to największa miejscowość poprzedzająca Prilep, a jednocześnie każdy kto jechał do Bitoli czy Ohrydu musiał przyjechać przez Prilep - liczyliśmy na to, że jakoś dalej mu się uda. Kierowca mówił po macedońsku i niemiecku, Mierko po włosku i angielsku - zapowiadało się dobrze. W każdym razie krzyż na drogę i chłop pojechał. Teraz kolej na nas.
Naszym kierowcą został macedoński wykładowca na wydziale elektromechaniki. Postać o tyle niezwykłe, iż z bardzo szeroką wiedzą nie tylko w zakresie przedmiotów ścisłych. Tak więc podczas naszej dwugodzinnej wycieczki został mi zakreślony zarys obecnej sytuacji politycznej, oraz głównych konfliktów z sąsiadami. Tzn praktycznie z każdym sąsiadem, bo Bułgarzy mówią o macedońskim jako o zachodnim dialekcie bułgarskiego. Z Albanią są tarcia o ich mniejszość, która stanowi 25% populacji i dąży do uzyskania coraz szerszych uprawnień (wspomniałem już o koncepcji wielkiej Albanii - w jej zamyśli cześć Macedonii z Ohrydem i Skopje wchodzi w jej skład). Natomiast Grecy w ogóle negują istnienie takiego państwa jak Macedonia (która oficjalnie na forum ONZ figuruje pod nazwą FYROM), obawiając się zawłaszczenia dziedzictwa Aleksandra Macedońskiego, który przecież był grekiem. No i także problem mniejszości macedońskiej w Grecji. Tfu, tzn nie ma żadnego problemu, bo przecież nie ma w Grecji Macedończyków. Są tylko zeslawizowanymi Grekami. Nie ma znaczenia kim się czują, ważne za kogo uważa ich rząd Grecji.
całość dyskusji była podparta szerokim wątkiem historycznym przedstawiającym genezę państwa Macedońskiego.
Kierowcę zaliczam do elitarnego grona Top 10 driverów.