Dzień rozpoczęliśmy od intensywnego zwiedzania. W planie Świątynia Lamy, Konfucjusza oraz Wieża Dzwonu i Wieża Bębnów.
Świątynie mongolskich mnichów pod względem oprawy zupełnie się nie umywają do tych w Pekinie. Owszem, w Ułan Batorze mieliśmy styczność bezpośrednio z samymi mnichami buddyjskimi, jednak mało który mówił po angielsku, a i o jakieś tablice informacyjne też było trudno. Natomiast kompleks Lamy zdecydowanie większy i przystosowany do zwiedzania przez obcokrajowców. Podobnie jak w Mongolii, wszystkie świątynie budowane na bazie czworokąta. Przed każdym przybytkiem znajdował się duży metalowy pojemnik w którym płonął ogień. Wierni mogli od niego zapalić kadzidełka które wcześniej zakupili i zostawić przed konkretną świątynią. Myślę że funkcja podobna do świeczek w kościele katolickim, chociaż fajniej pachnie. W ostatniej świątyni, która jednocześnie była zwieńczeniem całości, znajdował się 26 metrowy posąg Maitreyi, wykonany z jednego kawałka drewna (8 metrów wchodzi w ziemię i kitajcy za bardzo nie wiedzą jak puścić tam metro, ale znając ich pewnie coś rozkminią).
W Wieży Bębnów i Wieży Dzwonu opowiedzieli nam trochę o tym jak to sobie starożytni Chińczycy rozwiązali sprawę z mierzeniem czasu. No więc mieli tam taką maszynkę, która dokładnie odmierzała 2 godziny dzięki przelewającej się wodzie. Kiedy minęły 2 godziny to pajacyk uderzał talerzami. Był to znak dla pierwszych pionierów perkusji, że mają walić w bęben, bo upłynęły 2 godziny. Ponieważ jednak Pekin był i jest dość duży to, w obawie że jakiś Chińczyk nie usłyszy i zajedzie się na polu ryżowym wyrabiając kolejne 300% normy, dodatkowo uderzali w dzwon. Czyli tak naprawdę Wieża Bębnów, która była oddalona kilkaset metrów od Wieży Dzwonu miała dawać znać tej drugiej, by powiedziała miastu która godzina. Potem każdy kitajec dostał zegarek, więc już w dzwon nikt nie uderza.
W Wieży Bębnów załapaliśmy się jednak na show uczniów Uniwersytetów Pekińskiego, którzy zaprezentowali swoje umiejętności gry na bębnach. Perfekcyjne wykonanie, idealne wyczucie rytmu, pełna synchronizacja. Chłopaki wsadzili w to sporo serca i przede wszystkim mięśni, bo bębny miały prawie 2 metry średnicy, więc musieli solidnie walić.
Wieczorem zwiedziliśmy lokalny market koło stacji Wudaokou (jakoś alkoholowo brzmi nie?) gdzie czekała na nas Lily - studentka marketingu poznana przez portal CouchSurfing. Niestety dziewczyna z racji małego wzrostu i drobnej postury sponiewierała nam się niesamowicie połową piwa. Na targu próbowaliśmy różnych regionalnych przysmaków. Ja postawiłem na owoce morza, także kałamarnice i ośmiornice przodowały. Wszystko oczywiście higieniczne przygotowywane! Pan Pęk Tyk smażył moją ośmiornicę w rękawiczkach ogrodowych typu wampirki jednocześnie od czasu do czasu ścierając pot z czoła. Czasem rękę wsadzał w gacie by podrapać się w tyłek . Wszystko jednak smakowało wyśmienicie. Jedynną rzeczą, którą ledwo przełknąłem było śmierdzące Tofu (dosłownie tak się nazywało - stinky tofu) - do tej pory nie wiem co to jest i nie chce wiedzieć, lecz zapach (a właściwie smród) i smak na zawsze pozostaną w mej pamięci. W liście top 10 najbardziej syfiastych rzeczy znajduję się na 2 miejscu (zaraz za konserwą turystyczną) co tym samym wypiera flaki z rankingu.
Lily, jeszcze w miarę trzeźwa na tym etapie, zaprowadziła nad do sklepu gdzie zakupiliśmy Bajgio - alkohol za 70gr/100ml. Właściwie nie jestem przekonany czy to nie był zielony zmywacz do paznokci. Pomimo wypicia 25ml i zapicia dwoma browarami smak cały czas pozostawał na języku. Po powrocie do domu dałem spróbować rodzicom, których to nie obeszło jakoś za bardzo, bo na wsi dziadek pędził podobny bimber... Nawet się nie skrzywili! Ja myślałem, że to ja jestem hardcorem pijąc wino marki wino z kartonu, komandosa na bazie siarki, czy czeski leśny dzban sprzedawany w plastiku. Zwracam honor.
Wieczorem poszedłem na międzynarodową imprezę do pubu. Byli ludzie z praktycznie każdego zakątka świata: Włoch Mario, Niemiec Manuel, Clayton i Cole z USA, Jee z Korei, Vanessa z Brazyli, Nataniel z Francji. Najwięcej czasu jednak spędziłem z Amerykaninem chińskiego pochodzenia Glorim i jego dziewczyną Szwedką Anna Mari, dyskutując o systemach wyborczych.