Drugie podejście do placu Tiananmen. Zaczynamy od wielkiego budowniczego Chińskiej Republiki Ludowej Mao Zedonga. A konkretniej rzecz biorąc jego mauzoleum. Kolejka ciągnęła się na kilka kilometrów i kilkakrotnie zakręcała (pomimo, że wodza można zobaczyć nie więcej niż kilka sekund). Po godzinie oczekiwania oraz kilku przeszukaniach czy przypadkiem nie mamy złych zamiarów wobec wiecznie żywego Mao dostąpiliśmy zaszczytu wizyty face to face. Przykryty czerwonym kocem z sierpem i młotem, w asyście dwóch strażników za wielką szybą, leżał dyktator na katafalku. Największy bohater Chin, a zarazem człowiek który w imię swych przekonań i urojonych wizji był gotów poświęcić kilkanaście milionów rodaków. Przykre, ale prawdziwe.
Następnie udaliśmy się do Świątyni Nieba położonej w południowej części Pekinu, Kompleks 4 razy większy niż Zakazane Miasto, czyli powierzchniowo ponad połowa lotniska na Okęciu. Adam z Magdą pojechali rikszą, ja postanowiłem się przejść. Niestety z tego powodu rozdzieliliśmy się na dłuższy czas, ponieważ ja poszedłem do bramy północnej, a rikszarze zawieźli ich do bramy zachodniej. Pobieżne i bardzo wyrywkowe zwiedzanie największych świątyń zajęło mi ponad 5 godzin. Oczywiście obowiązkowo audiobook ze śmieszną Chinką próbującą mówić po polsku.
Tak więc zobaczyłem Świątynie Zbiorów, gdzie cesarz raz w roku modlił się o dobre zbiory (swoją drogą chyba najlepszy zabytek architektoniczny z pośród wszystkich jakie miałem okazję zobaczyć przez całą podróż), oraz budowlę będącą środkiem świata wg. starożytnych Chińczyków. Wyznaczyli nawet dokładny punkt, który jest tłumnie oblegany przez kitajców, także zdjęcia nie sposób zrobić. Był większą atrakcją niż ja i moje długie włosy na głowie i na rękach. No i wiele wiele hektarów zieleni gdzie Chińczycy uprawiali jogę, grali w Zośkę (niektórzy geriatrycy naprawdę dawali radę) oraz jakaś chińską odmianę warcabów.
Po Świątyni Nieba, z racji ogólnego zmęczenia, skierowaliśmy swoje kroki w kierunku hostelu. Po dojechaniu na naszą stację zazwyczaj wpadaliśmy do sklepu na małe zakupy. Ponieważ śmierdziało tam trochę stęchlizną zawsze zostawałem przed sklepem. Tym razem zagaił do mnie murzyn chcąc sprzedać marychę. Nie byłem zainteresowany. Zaczął wymieniać cały asortyment jednocześnie targując się sam ze sobą, bo ja nadal nie wykazywałem chęci zakupu. W końcu odszedł zrezygnowany. Chyba powinienem znów zapuścić brodę. Rok wcześniej w Pradze to działało.Wtedy przychodzą tylko menele i bezdomni po drobne i fajki, a do nich już jakoś się przyzwyczaiłem. Ci Krakowscy już mi nawet mówią do zobaczenia.