Z Prizern do Skopje złapaliśmy bezpośredniego stopa, pomimo że ruch był niewielki i szczerze w to wątpiłem. Kierowcą był Kosowski biznesmen sprzedający żaluzje. Ponieważ interesy prowadził na całych Bałkanach to paszport wystarczał mu średnio na rok – potem kończyły się strony na pieczątki.
W Skopje zawitaliśmy koło południa. Szybka wizyta w informacji turystycznej i ponad godzinne poszukiwanie „Nice Hostelu”, który był zaraz obok, ale niemal zupełnie nieoznaczony. Zakwaterowanie, odpalenie pralki z brudami i wychodzimy na zwiedzanie macedońskiej stolicy.
Pomimo, że zabytków sporo (na mapie praktycznie jeden na drugim) to praktycznie niczego nie dało się zwiedzić. Wszystko zamknięte, albo w remoncie. Parlament -remont, pomnik Aleksandra Wielkiego – remont, jakiś pomnik lokalnego bohatera – remont. Ponieważ rozpoczęliśmy wędrówkę dopiero o 17stej, to wszystkie napotkane kościoły – zamknięte. Tak więc mieliśmy okazję zawitać tylko do kilku meczetów (przy czym jeden też jakby opuszczony, chociaż kilka Koranów w środku było, a zegar cicho tykał w centralnej części). Samo Skopje jest dla mnie miastem o dwóch obliczach. Centrum owszem urzeka. Jak już napisałem wcześniej - zabytek na zabytku. Wystarczy przejść przez rzekę Wardar by wejść w gąszcz wąskich, kamiennych uliczek z małymi sklepikami. To jest z pewnością ta część Skopje, na którą warto poświęcić więcej niż jeden dzień.
Niestety jest też to drugie oblicze - brudne, biedne, zaniedbane. Rozpoczyna się zaraz za centrum - wystarczy wejść w pierwszą lepszą ciemną uliczkę, gdzie kończy się droga a zaczyna klepisko. Widać dzieci bawiące się na ulicy, znoszone ubrania, mocno zużyte samochody odpryśnięte elewację i dzikie koty grzebiące w śmietnikach. Mimo wszystko ma to swój jakiś unikatowy urok i klimat, tak więc warto się tam zapuścić na kilka chwil. Zwłaszcza, że widok dzieci grających w lajdy, gumę czy kopiących piłkę jest czymś coraz trudniejszym do znalezienia w Polsce. Nie mają Iphonów, smartfonów, mp trójek czy czwórek - piłka musi wystarczyć.
Po drodze napotkaliśmy grupkę szczyli bawiących się na ulicy. Najbardziej rezolutny z nich, używając podstaw angielskiego (co i tak imponowało, bo chłopak miał koło 8 lat?) zaczął nam kreślić historię jednego z meczetów. Potem jeszcze krótka wycieczka po ogrodach wokół meczetu już w liczniejszej grupie – dla nas atrakcją były meczety, dla nich – nasza obecność. W ramach wdzięczności kupiłem chłopakom dwie paczki chipsów. Podział był szybki – wy w trójkę macie tą paczkę, my w trójkę mamy tą paczkę. Tak się kreuje dobry wizerunek za granicą ;)
Wieczorem Marcela zapoznała się z Mierko - Włochem o arabskich korzeniach, który również był w trasie po Bałkanach, jednak zaczynał ją od Albanii. Zadeklarował chęć wybrania się z nami następnego dnia do kanionu Matka Lake, a także do wspólnego przejechania kawałka trasy stopem, do czego (w wyniku nieporozumienia językowego) zadeklarowała się Marcela ;)