Kolejny ambitny plan wstania przed 7, by ruszyć zanim przyjdzie największa żarówa. Rzeczywistość zweryfikowała założenia - kolejny raz byliśmy gotowi koło 9. Główny cel - XII wieczny monastyr Treskavec, znajdujący się 8 kilometrów od Prilepu i jakieś 1400 metrów nad poziomem morza. Poza faktem, iż jest to architektoniczna perełka łącząca styl bizantyjski i bałkański, słynie także z posiadania tylko jednego duchownego lokatora.
Taksówką dotarliśmy do zbocza góry, skąd ruszyliśmy na północ. Ponieważ trochę się jeszcze pogubiliśmy całość wędrówki zajeła nam 3,5 godziny. Pół biedy, że nie zrealizowaliśmy ambitnego planu Marceli, by wytargać tam dwudziesto-paro kilowe plecaki, bym bym chyba skonał w czasie tej wędrówki. Słońce grzało niemiłosiernie, woda w plecakach gorąca, czasem przez dłuższy odcinek zero cienia. Słowem masakra. Ale warto było, co najlepiej oddają zdjęcia.
Ponieważ nie zabraliśmy żadnego wiktu musieliśmy liczyć na gościnę klasztoru. I się nie zawiedliśmy :)
Koło wieczora zaczęliśmy łapać transport w kierunku Ohrydu. Zabrał nas Albańczyk, jadąc do Tirany. Ponieważ pracował dla ruskich, coś tam dukał, tak więc konwersacja była, jednak marna.
Do Ohrydu dotarliśmy w nocy. Ogólnie na samym mieście nie zależało nam jakoś szczególnie, (bo i niewiele o nim nie wiedziałem -w sumie do tej pory nie wiem?), co na samym jeziorze Ohrydzkim. Wpakowaliśmy się jednak do centrum mając nadzieje rozbić gdzieś w dziczy namiot nad brzegiem jeziora. Znowu rzeczywistość zweryfikowała plany - jeziora było, brzeg jeziora też. Tyle że wybetonowany. Niemal na całej długości, poza odcinkami plaży, patrolowanej przez policję.
Tak więc byliśmy zmuszeni szukać jakiś prywatnych kwater.
Dostaliśmy wiadomość od Mierko - chłop utknął w trasie, w tej miejscowości do której go wyslaliśmy... Łapał jeszcze przez dzisiejszy poranek ale ostatecznie zrezygnowany poszedł na autobus