Temperatura znacznie spadła. Z Moskiewskich 35 stopni pozostało 18. Zaczęło się robić dżdżyście czy wręcz momentami deszczowo. Krajobraz za oknem nie zmieniał się jednak drastycznie. Cały czas drzewa, pola, łąki i jeziora. Bardziej ciekawa była zabudowa. Miałem wrażenie jakbym czytał Przedwiośnie. Na wsi czas jakby zatrzymał się na schyłku XIX wieku - drewniane chałupy, niejednokrotnie kryte strzechą z rozklekotanym płotem i bez drogi gruntowej. Natomiast miasta jak Perm, Jekaterynburg czy Omsk to barykowskie Szklane Domy. Dysproporcja między wsią i miastem drastyczna
Dzisiaj wysiadka. Pomimo ogólno panującego smrodu oraz chęci wydostania się z tej metalowej klatki jakoś łezka kręci się w oku, że już więcej nie spotka się tych wszystkich ludzi. Czyli jednak warto było. Odwiedziłem także naszych znajomych poznanych na dworcu w Moskwie - Nataszę i Pawła. Ci dwoje byli dość osobliwymi personami. Natasza, rosyjska choleryczka, absolwentka uniwersytetu Humboldta, która uczy niemieckiego w Zielonogórskim ogólniaku. Paweł natomiast to pasjonat historii ("w liceum każdy powinien znać historię przynajmniej na poziomie Baylisa"), który jako zapaleniec białej broni jechał do Buriacji by zakupić, wykonany starodawną techniką, nóż. Tym większy podziw we mnie wzbudzał, gdyż wyglądało na to, że choruje na bardzo zaawansowanego Parkinsona, który znacznie utrudniał mu poruszanie się (Misza: "Co Ty masz z tą nogą"; Paweł "Nie wiem, nie słucha mnie")
Koło 1 w nocy zacząłem zbierać swój dobytek do plecaka, który trochę się walał po całym przedziale. Jakąś godzinę później zacząłem się niepokoić, że moi współtowarzysze nie wracają z Warsu, gdzie obracali flaszkę, a tutaj już niedługo trzeba wysiadać. O 2.30, wraz z Polyną i 3 prowadnicami, rozpocząłem poszukiwania. Jak się okazało - obawy były słuszne. Cała czwórka (Adam, Magda, Monika i Misza) byli narąbani jak Meserszmity. Adam z Miszą śpiewali kolonijne piosenki co chwilę potykając się o bagaże w przejściu. Magda zafrapowała się zaginięciem klapka po czym, próbując udawać trzeźwą, pytała mnie co 3 minuty czy znam adres naszego hostelu (i jednocześnie pytała czy nie widziałem klapka). Słowem - barwnie. Apogeum nieszczęścia nastąpiło gdy walnęła nietknięta Żubrówka. Polyna widząc ogólny stan naszej wesołej gromadki podrzuciła nas pod hostel swoją Nyską.