Pobudka 7.30. Chinole postanowili się zrehabilitować za syf w pociągu i postawili śniadanie. 2 jajka, 2 kromki chleba, najmniejsza kostka masła na świecie (pod względem miniaturyzacji masła z pewnością prześcignęli Japończyków) i niewielki pojemnik z dżemem. Dupy nie urywa, ale i tak miły gest. Za oknem rozciąga się panorama gór pokrytych zieloną roślinnością oraz rwące rzeki. Chińczycy mieli jednak jaja by poprowadzić tędy kolej. W Polsce może by się wyrobili przed obchodami 100lecia Euro 2012.
W pociągu lekko nerwowa atmosfera. Co chwilę chodzący prowadnicy wszystko sprawdzają i liczą. Pościel, dywany, firanki - wszystko musi być sklarowane przed przyjazdem do Pekinu. W końcu brudną furą nie ma lansu.
Na obiad tym razem Chińczycy się postarali - miska ryży, 2 kulki mięsa, coś co przypominało w wyglądzie Ananasa (ale w smaku już niestety nie) i jakieś zielone gluty przypominające glony z Zakrzówka. Krótki kurs obsługi pałeczek i dawaj. Naprzeciw mnie i Adam siedział Chińczyk, który jadł jakby go granatem od pługa oderwali. Siorbał, mlaskał, z gęby mu leciał, czasem się odbiło. Ja myślałem, że Ci z AGH'a są nieokrzesani i dlatego im organizują "inżyniera z kulturą", ale tutaj siedział przed nami człowiek pierwotny, który nie jadł tylko żarł. Wręcz pochłaniał w obawie, że zaraz ktoś przyjdzie i mu zabierze tą miskę.
Jak się później okazało to my byliśmy niewychowani, ponieważ w Chinach siorbanie i pomlaskiwanie jest w dobrym tonie, a pozostawienie resztek i beknięcie to wyraz zadowolenia i nasycenia. Zawsze należy pozostawiać coś na talerzu - to ukłon w kierunku gospodarza, że przygotował wystarczającą ilość strawy, a nie że zabrakło. My jednak w imię maksymy "dobra świnia wszystko zeżre" zazwyczaj czyściliśmy talerze do końca ;]
Ze stacji wysiedliśmy chwilę po 14stej. Dworzec czyściutki i zadbany - aż chce się nocować. Już na pierwszy rzut oka widać, że przygotowania do Olimpiady były zacne. Zaraz po wyjściu z budynku obskoczyło nas kilku taksówkarzy, którzy za podwiezienie do hostelu chcieli 100-150 juanów (45-65zł). Idąc za radą kolegi Miszy z trasy Moskwa-Irkuck przeszliśmy kilka ulic by nie dać się naciągnąć. Żaden z taksówkarzy nie chciał dolarów także poszedłem do banku dokonać exchange'a. Panowie mundurowi (chyba mam do nich słabość, bo pomimo że nigdy nic nie wiedzą, albo nie rozumieją to i tak zawsze uderzam. Zawsze!) wskazali mi mniej więcej kierunek do Bank of China. Wchodzę. Ledwo otworzyłem drzwi, a tutaj niespełna 30 letnia uśmiechnięta Chinka pyta w czym może pomóc. Tłumaczę sprawę, wystukuje coś na pulpicie monitora zaraz przy wejściu i momentalnie wyskakuje karteczka z oddziałem i numerkiem. Pan policjant wnikliwie prześwietlał mnie wzrokiem po czym wskazał miejsce na kanapie. Pomimo opieszałości administracji w banku, bo czekałem prawie 25 minut, to patent z numerkiem jest dobry, bo nie trzeba stać i warować w okienku, tylko wygodnie rozłożyć się na kanapie. No i nie ma tych wszystkich akcji typu "ja tylko na sekundkę" czy "to naprawdę pilna sprawa". Nie masz numerka, nie masz prawa truć dupy. I w Chinach to działa, bo każdy skośny i ja czekaliśmy na swoją kolej.
W okienkach same dziewczyny z których żadna 30stki nie przekroczyła. I to nie jakieś szkapy czy inny import z Bułgarii, ale takie, że chce się siedzieć przy tym okienku. Powinni ten system zastosować w Polsce. Pani pomocna, na końcu poprosiła o ocenę jakości obsługi. Numeru telefonu nie dała, ale i tak wcisnąłem very satisfied. Posiadając walutę wystarczyło już tylko złapać taksówkę, co w tych godzinach nie było szczególnie trudne. Za usługę zapłaciliśmy 14 juanów, czyli 11 razy mniej niż zażyczył sobie tego pierwszy taksówkarz. Już wiedziałem, że trzeba uważać na kitajców.
Hostel bardzo przytulny i rodzinny pomimo posiadania około 500 pokoi. Na wejściu wita nas leniwy rudy kot or pies rasy zaczepno-obronnej (zaczepia, a potem trzeba go bronić), który wielkością nie przekraczał rozmiarów mojego buta. Czyli coś jakby przerośnięta świnia morska albo niedorozwinięty zając. Recepcja, połączona z barem i living room'em, wykończona flagami państw oraz zdjęciami prezentującymi miejsca warte odwiedzenia w Chinach. Cała obsługa to Chińczycy, ubrani w czerwone koszulki Converse all stars. Wzrostem sięgają mi max do szyi, ale zdecydowana większość niżej.
Momentalnie uderza do mnie jedna z dziewcząt pytając płynną angielszczyzną w czym może pomóc. Szybka rejestracja, elektroniczny klucz do pokoju i wchodzimy. W pokoju 6 łóżek. 2 niechlujnie zasłane także nie jesteśmy sami. Ogarniamy się po 2 dniowej podróży i wychodzimy na miasto. Cel - tradycyjne chińskie jedzenie. W recepcji powiedzieli, że najłatwiej będzie znaleźć na stacji Wangfujing. Faktycznie, ze znalezieniem nie było problemu, ale jak się okazało w przeciągu kilku następnych dni, ceny do najniższych nie należały.
Na rogu ulicy zaczepiła nas, stosunkowo małą nawet jak na swoją rasę, Chinka proponująca wskazanie tradycyjnej chińskiej knajpy ze stosunkowo przyzwoitymi cenami. Jej uprzejmość była jednak tak zaskakująca, że wręcz zaczęła wzbudzać podejrzenia, zwłaszcza u Magdy. Gdy zaprowadziła nas do restauracji, w której wszyscy Chińczycy jedli na dole, a nas skierowała do osobnego pomieszczenia na piętrze, gdzie nie było absolutnie nikogo, to zaczęła się lekka panika. Magda zaczęła roztaczać wizję obrabowania albo przynajmniej wymuszenia. Sam zacząłem się do tego przekonywać gdy wskazano mi drogę do toalety, która prowadziła przez obskurną kuchnię i składzik na miotły. Zaraz przypomniały mi się te włoskie filmy, gdzie mafiozo wraz z gangsterami wykonując egzekucję zawsze przechodzi przez kuchnię idąc na tyły sklepu. Ku memu rozczarowaniu na końcu drogi faktycznie tylko kibel. A właściwie dziura w ziemi. Toalety tureckie są bardzo popularne w Chinach, co w sumie nie dziwne przy 1,5 miliardowym narodzie. Łatwiej zachować czystość i nikt nie blokuje przez czytanie gazety. No i nie można olać deski, bo jej nie ma.
Zawiedziony brakiem atrakcji w postacie krótkiego łomotu wróciłem na górę. Za łączną sumę 45zł zamówiliśmy herbatę oraz 3 michy żarcie nie do przejedzenia. Smażona cukinia, ryż, pieczony kurczak i zasmażany boczek. To wszystko przyprawione orzeszkami, cebulą, papryką i masą różnych i różniastych sosów. A no i jeszcze glony rzecz jasna. Syci i spełnieni wychodzimy za naszą Chinką, która podczas jedzenia przedstawiła się jako absolwentka szkoły artystycznej, która chce nas zaprowadzić do galerii obrazów. Nie wspomniała jednak wcześniej, że znajduje się 4 piętra pod ziemią gdzie dojeżdża się windą towarową. Obiecaliśmy jednak, że zajrzymy, także z duszą na ramieniu podążamy za naszą przewodniczką. Po raz kolejny rozczarowanie - tam faktycznie była tylko galeria. Krótkie zwiedzanie, biorę dwa obrazy, jednocześnie zakupujemy wycieczkę u naszej koleżanki na mur chiński i wracamy do domu.