Geoblog.pl    ramin    Podróże    Balkan trip czyli tak blisko, a tak daleko    Pierwsi kierowcy, czyli polka-turka, hellboy i francuskie jabÅ‚ka
Zwiń mapę
2011
10
sie

Pierwsi kierowcy, czyli polka-turka, hellboy i francuskie jabłka

 
SÅ‚owacja
Słowacja, Žilina
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 57 km
 
Z samego rana wyruszyliśmy na południe, w kierunku Skalite. Granica polsko-slowacką przekraczaliśmy w Zwardoniu, słynącego z tego, że ma przejście graniczne, z którego nikt nie chce korzystać. O ile platforma na której mają (a raczej miały odbywać się) kontrolne graniczne jest imponująca (liczne bramki, potężne ślimaki, kilkukilometrowy dwupasmowy wyasfaltowany odcinek) o tyle nie ma żadnej konkretnej drogi prowadzącej do tego przejścia. Sama idea budowy takiego molochu byłaby szczytna, gdyby nie zaawansowane plany wejścia Polski do UE, a tym samym do strefy Schengen. Podsumowując - zamawiający nie należał do najbardziej rozgarniętych.

Z racji słabego ruchu (a raczej jego braku) Ojciec rzucił nas aż do Żyliny, skąd zaczęliśmy łapać pierwszego stopa. Pierwszy furę podebrała nam konkurencja para, która była tam pierwsza, jednak zaczęła łapać później. Jak się w dalszej części podróży okazało - nie pierwszy i nie ostatni raz złapaliśmy dla kogoś okazję (z tej strony pozdrawiam Marcelę ;])

Pierwszym naszym driver'em był polski kierowca tira, który jednak nie wyróżniał się niczym szczególnym, więc nie ma sensu rozwodzić się nad jego osobą - podrzucił nas kilkadziesiąt kilometrów na poludnie i wysadził na MOP'sie.

Zdecydowanie bardziej interesującą i barwną postacią był nasz drugi kierowca. Osman, niemiecki Turek pracujący dla Tesco, przewoził towary na odcinku Wrocław - Istambuł (czy jak sam mówił "Polka - Turka ctery dne). Z racji występującej "lekkiej" bariery językowej (mówił po polsku tak jak ja po niemiecku, a ja wiadomo - dzielnie stawiałem opór próbom germanizacji) stosowaliśmy mieszankę polsko-turecko-angielsko-turecką. Były też słowa międzynarodowe, nie występujące w żadnym języku, ale powszechnie znane i rozumiane jak "ciapciarapcia", co po prostu oznacza podpierdolić.
Pomimo obiecującej perspektywy dojechania z jednym kierowcą aż do Belgradu, niestety niewiele z tego wyszło. Nasz Turek musiał zrzucić towar jakieś 35km na północy wschód od Bratysławy, w jednej z największych baz przeładunkowych w europie środkowej. Problem tkwił w tym, że nigdy wcześniej tam nie był i według jego przewidywań całość przedsięwzięcia powinna wynieść godzinę, może dwie. Jak się później okazało - po dwóch godzinach dopiero zaczęli nas rozpakowywać, po kolejnej godzinie załadowywać, a to jeszcze nie było wszystkich dokumentów przefaksowanych z Francji, a to znowu trzeba było jechać do urzędu celnego, czy czekać na "panią Krystynę" - dozorczynię, której celem było robienie zdjęć zapakowanym ciężarówkom, by mieć pewność, że kierowca tira niczego nie ciapciarapcia. Pani Krystyna oczywiście niezwykle szanowała swój czas, tak więc najpierw paliła papierosa, potem piła kawę, potem znów dotleniała raka, by następnie (po 40 minutach) niemiłosiernie powoli przyjechać na składaku Wigry.
Była idea pożegnania się z naszym Turkiem, jednak samo opuszczenie bazy przeładunkowej nie należało do najprostszych, bo trzeba było mieć kamizelki odblaskowe. Opcja wymknięcia się cichcem nie wchodziła w grę - ciężko poruszać się niezauważonym z 25 kilowym plecakiem. Ostatecznie jednak jakoś się udało, jednak straciliśmy ponad 4 godziny, a ponadto zboczyliśmy z drogi głównej na Bratyslawę, a jak się już w ogóle później okazało - stopa łapaliśmy nie w tą stronę.

Z opresji wyratował nas Słowak, który wyglądał trochę jak gość co grał Hellboy'a. Marcela na początku nie była zbyt skora by z nim jechać, bo faktycznie wyglądał trochę jak psychopata. Na dodatek chciał nas zawieść do samej Bratysławy, która była w przeciwnym kierunku do tego, w którym zmierzał. Po drodze kupił nam jeszcze po keksie. Z racji tego, że Marcela z nim ubijała deal przy wsiadaniu, miałem obawę, że może obiecała mu jakąś nerkę czy szpik, bo chłop był nad wyraz uprzejmy. Jak się później okazało podczas rozmowy "wy z polski, you are good, wy miec papieza, wielki polak, ja was zabrać".
Faktycznie chłop nas wiózł do samej Bratysławy, a grzał ile fabryka dała, także odcinek pokonaliśmy szybko i sprawnie, chociaż nadal mieliśmy sporo czasu w plecy.

Z Bratysławy kawałek w kierunku Budapesztu podwieźli nas dwaj tirowcy z polski, skąd Marcela wytrzasnęła Hiszpana i Rumuna, którzy podróżowali na francuskich blachach. Kierowca wyglądał jak Jerzy Bończak, oszczędny w słowach, namiętnie palący papierosy wpatrując się jednocześnie w mapę. Rumun natomiast był elegancko ubrany w białe spodnie w kantykę, kremową koszulę i biały kapelusz na glowie. Marcela twierdziła, że wygląda jak Kubańczyk, dla mnie bardziej jak włoski mafiozo.
Panowie wyrzucili nas jakieś 50 km od Szegedu, będącego kolo granicy Serbskiej. Zjechali jednak z głównej drogi, nad czym trochę ubolewali i próbowali nam znaleźć innego kierowcę, potem proponowali podróż do Rumunii, by ostatecznie (z racji odmowy zmiany trast) podarować nam siatkę francuskich jabłek. Na początku dał nam po 2, potem dodał jeszcze banana, po czym stwierdził, że nie będzie się rozdrabniał i dał całą siatę owoców;]

Podsumowując - ogólnie pierwszy dzień bardzo pozytywnie, pomimo dużego opoźnienia. Liczba kierowcow - 6
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 64 wpisy64 29 komentarzy29 545 zdjęć545 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
30.07.2010 - 21.08.2010