Nasz Francusko-Rumuński duet wyrzucił nas niedaleko miejscowości Szentes, z której (po przespaniu nocy na stacji benzynowej) przez dwie godziny próbowaliśmy się wydostać. Niestety, mało kto był zainteresowany trasa na Szeged, więc ostatecznie postanowiliśmy wrócić się trochę w kierunku Budapesztu na autobanę. Zabrał nas rumuński Węgier, który akurat wybierał się na koncert Judas Priest na Szeged Festiwal (piszę się tak samo jak to miasto na poludniu, jednak wymawia się "sziged", co też nieraz wprowadzało nas w błąd) odbywający się w Budapeszcie. Wyrzucił nas na autostradzie, gdzie żmudnie łapaliśmy samochody pokonując odcinki od stacji do stacji w kierunku granicy serbskiej.
Do ciekawszych akcji można zaliczyć rozmowę z serbskimi tirowcami, którzy niemal zgodzili się nas zabrać, jednak nagle doszło do nieporozumienie w wyniku którego zostałem wzięty za dillera narkotyków. Pomimo kilkukrotnego przekonywania iż nie posiadam marihuany, LSD, kokainy (bo o to pytali), ostatecznie ten najbardziej bezzębny dał mi do zrozumienia, że nie życzy sobie już dalszej mojej obecności. Jednak i tak bylem dumny - wcześniej w długich włosach i zielonym płaszczu traktowali mnie jak menela mówiąc, że nie mają drobnych. Teraz byłem dillerem - nie jest to może zawód marzeń, ale zawsze awans ;]
Ostatecznie dotarliśmy do granicy węgiersko-serbskiej, którą pokonywaliśmy z buta bez większych problemów i ekscesów. Problem pojawił się dopiero z łapaniem stopa za granicą serbską, gdzie (pomimo drogi głównej) ruch był niewielki. Dopiero koło wieczora wziął nas długi włosy Czarnogórzec. Postać niezwykle ciekawa, gdyż z początku nas minął, po czym postanowił po nas wrócić pokonując dodatkowe kilkadziesiąt kilometrów. Swoją decyzję motywował głosem Boga który kazał mu po nas wrócić, a sam przedstawiał się jako tylko małe narzędzie w jego rękach. Podczas podróży na odcinkach wyglądających jak pizza jechał z prędkością 140km na godzinę, mijając przynajmniej 2 radiowozy z fotoradarami. Na pytanie czy nie boi się mandatów, albo jechać bez pasów stwierdził, że nic mu się stać nie może, bo na górze Bóg nad nim czuwa. Całości pikanterii dodawał fakt, że jak odkręcał butelkę z wodą czy zmieniał płytę cd szukając odpowiedniej to kierował nogą, a właściwie to stopą. Tak więc faktycznie gość niezwykle polegał na opatrzności.
Wyrzucił nas za Nowym Sadem na stacji benzynowej