Pobudka wcześnie rano, trzeba złapać autobus do Cacaku. Na zewnątrz zimno, słońce jeszcze nie wyszło zza gór. Na tropiku rosa. Nadzwyczaj szybko się ogarnęliśmy i zapakowaliśmy do autobusu, tak, więc już o 7 z groszami byliśmy w drodze.
W Cacaku łapie samochodu nie szło nam zbyt dobrze. Ustawiliśmy się na jakoś mało uczęszczanej drodze, gdzie ruch mały a i kierowcy średnio zainteresowani dodatkowymi pasażerami. Chociaż patrząc teraz z perspektywy czasu było – bywało gorzej, a nawet znacznie gorzej. Wyznacznikiem tego „jak było ciężko” jest czas oczekiwania na podwózkę, oraz dostęp do takich rzeczy jak woda kibel i cień. W sumie cień jest głównym wyznacznikiem. Łapanie okazji w temp. 40 stopni przez 30 minut daje się bardziej we znaki niż kiblowanie 2 godzin w cieniu.
Ostatecznie z Cacaku na stację benzynową, będąca wysepką na rozdrożu głównych dróg, zawiózł nas biznesmen swoim skromnym Audi A8. W sumie nie pytałem się go co robi – skórzane delikatne obicia i drewniane listwy o głębokim brązie mówiły za niego.
Ze stacji łapaliśmy jeszcze kilka okazji, przemieszczając się małymi odcinkami na południe. Kierowcy nie wyróżniali się niczym szczególnym, poza nałogowym paleniem w samochodzie. Im dalej na południe tym więcej dymu papierosowego. A zwłaszcza w samochodach. Niezależnie od marki i roku produkcji 90% serbskich kierowców którzy nas brali miała zapchane popielniczki petami.
Ze względu na incydent na granicy (linii administracyjnej jak mówią Serbowie) z Serbsko-Kosowskiej postanowiliśmy wjechać do Kosowa od strony Czarnogóry. Długo siedzieliśmy, a ruch był tak marny, że w końcu chłopaki ze sklepu obok przynieśli nam stołki ;]
Ostatecznie się udało i wylądowaliśmy w miejscowości Rożaje, miasteczku w Czarnogórze, z którego to droga prowadziła przez góry do Kosowa. Miejscowość niewielka, położona między górami. Ze 2 stacje benzynowe, kilka sklepów na krzyż, kilka minaretów. Chociaż same minarety były czymś nowym, bo wcześniej nie mieliśmy okazji ich widzieć na trasie (może ze 2 po stronie serbskiej przy granicy).
Kierowca wysadził nas trochę za daleko, więc trzeba było maszerować z powrotem z buta. Jednak dokładna droga nie była znana, tak więc pytamy o drogę. Ostatecznie znajdujemy gościa, który zaczyna gadać z Marcelą po francusku. Pokazuje coś ręką, Marcela kiwa głową, idziemy.
Marcela – Mamy iść prosto i koło carrefour’a skręcić w prawo. Widziałeś tu jakiegoś Carrefoura
Radek – Ani jednego
Tak sobie swobodnie idąc przed siebie Marcelę nagle przystanęła i doznała olśnienia…
Marcela – wiesz, co, zapomniałam… Carrefour to po francusku skrzyżowanie
Radek - … < facepalm >
Z drogi prowadzącej do Kosowa wziął nas Bośniak. Tzn. Czarnogórzec. Tzn. ciężko dokładnie powiedzieć kim był, bo był bośniackim muzułmaninem mieszkającym w Czarnogórze i jeżdżącym do Kosowa na serbskich blachach wożąc towary dla francuskiej firmy. Trochę pokręcona sprawa.
Wycieczka była długa i powolna przez kręte i strome góry Dynarskie. Dojeżdżamy do granicy czarnogórskiej. Zazwyczaj w takich sytuacjach któryś z autostopowiczów wysiada i przechodzi granicę z buta, bo oficjalnie ciężarówka może przewozić tylko 2 osoby. Nasz kierowca jednak machnął ręką i powiedział, że tutaj mogę to olać. Faktycznie, nikt się nie przyczepił. Jednak gdybym standardowo chciał przekroczyć obie granice z buta to zajęłoby mi to ponad 2-3 godziny, gdyż przejścia graniczne były od siebie oddalone kilka/kilkanaście kilometrów, a droga nadal pięła się w górę.
Gdy w końcu zaczęliśmy zjeżdżać ku Kosowskim pogranicznikom zaszło słońce. Wnet czas nasz kierowca zatrzymał samochód i rozpakował kanapki. W ten czas pierwszy raz się zorientowałem, że wpakowaliśmy się do Kosowa w środek Ramadanu. Zgodnie z regułami od wschodu do zachodu muzułmanie mają się w ten czas powstrzymać od spożywania wszelkich posiłków i napojów. Z jedzeniem sprawa może nie jest najgorsza, ale nie wiem jak tam ludzie wytrzymują przy 40 stopniowym upale…
W każdym razie dostaliśmy po czekoladce i jedziemy dalej. Przejście Kosowskie. Tutaj już muszę wysiąść. Jednak zapomniałem uzgodnić wersje z Marcelą co mówimy pogranicznikom. No ale nic, idę.
Panowie patrzą na mnie trochę jak na wariata. Myślę, że to niecodzienny widok gdy Polak maszeruje sobie z buta w środku nocy na wysokości coś ponad 1200metrów w zapomnianym przez Boga miejscu. Zaczyna się odpytywanie po angielsku – co pan tu robi, jak się pan tu dostał, ile ma pan pieniędzy, co pan robi na co dzień. W końcu chłopaki przechodzą do sprawdzania paszportu
Policjant – to nie Pan
Ja – to ja, ale miałem długie włosy
Chłopaki trochę marszczą brwi
Policjant – a ma pan jakieś inne dokumenty?
Wyciągam po kolei – dowód, prawko, legitymacje, patent żeglarski, nurkowy, Euro 26. Wszędzie długie baty. Panowie nie wydają się przekonani. W końcu gość zaczyna przeglądać wnikliwie paszport
Policjant – Rosja? Chiny? Dobra jak pana tam wpuścili, to już nie mam pytań.
No i poszedłem. Teraz czekam na Marcelę i kierowcę. Jak się później okazało, Marcela dostała trochę węższy zestaw pytań, przy czym kluczowym było, czy z kimś podróżuje. Marcela nie wiedząc co powiedzieć (bo wersja nieuzgodniona) stwierdziła, że tak, ma się spotkać ze znajomym gdzieś później w Kosowie. Po tym stwierdzeniu panowie policjanci spytali, czy nie przypadkiem z Polakiem, który przeszedł tędy 5 minut temu… Żałuje, że mnie tam nie było, ale musiał być to ciekawy gag sytuacyjny.
Ostatecznie pojeździliśmy jeszcze trochę z chłopakami (bo potem do naszego drivera dołączył kolega), wyładowaliśmy towar w przeładowani i zostawili nas na stacji benzynowej kilka kilometrów przed Peć (lub Peja jak mówią Albańczycy. Tfu! Kosowarzy) gdzie rozbiliśmy obóz.