Geoblog.pl    ramin    Podróże    Balkan trip czyli tak blisko, a tak daleko    Peja - miasto manekinów, Billa Clintona i Tony'ego Blair'a
Zwiń mapę
2011
16
sie

Peja - miasto manekinów, Billa Clintona i Tony'ego Blair'a

 
Kosowo
Kosowo, Peja
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 963 km
 


Rano stosunkowo szybka zbiórka. Prysznice na stacji na której nocowaliśmy nie były sprzątane ani myte od momentu wybudowania (o czym świadczył wszechobecny grzyb, zaschnięty mocz, oraz pokaźne pajęcze sieci), tak więc poranna toaleta została ograniczona do minimum. Sama nasza miejscówa również była ciekawa, bo zaraz obok tych toalet, a z drugiej strony przydomowa (przystacyjna?) ferma kaczek i kurcząt, które rano nie omieszkały osrać naciągów namiotu. Słowem - barwnie.

Do miasta mieliśmy kilka kilometrów, tak więc stopa łapaliśmy dosłownie chwile. By jednak nie drażnić miejscowych, a jednocześnie zwiększyć nasze szanse na złapanie okazji, przemodelowaliśmy naszą kartę z serbskiego Peć na albańskie Peja.

Kierowca rzucił nas do samego centrum, dosłownie przed drzwi informacji turystycznej. W środku pan w długich włosach nienaganną angielszczyzną tłumaczy mi co warto zobaczyć, gdzie się można zatrzymać, w którą stroną na autobus. Zabieram mapkę i wychodzimy. Pierwszy cel - znaleźć miejsce na noc, głownie by pozbyć się tobołów. Mapka wskazuje, że dwa są na wschodzie miasta, niedaleko dworca autobusowego. Po 20 minutach - jesteśmy.

Na pierwszy rzut oka hotel nie wyróżniał się niczym szczególnym - recepcja, piętra z pokojami, jakiś bar restauracyjny, stoliki. Uderzamy do recepcjonisty. Pan niestety po angielsku ani słowa, po niemiecku coś jąkał, ale deal ubiliśmy - 10 euro za noc. Klucz zabrany, dawaj na gorę.
Pokój też nie wyróżniał się niczym szczególnym - podwójne łóżko, szafa, szafka nocna, kibel, prysznic, telewizor (który co prawda nie działał, ale płaczu nie było). Jedyny drobny szkopuł tkwił w oknie, a konkretnie tego co było za nim. Niespełna 20 cm za oknem tkwiła ściana drugiego budynku, która niemal absolutnie blokowała dostęp światła. Tak więc pokój był absolutną ciemnią. Tym samym wielkie brawa dla architekta - błyskotliwością z pewnością nie grzeszył.
Zastanawiałem się potem, czy fakt umieszczenia nas w tamtym pokoju nie był jakimś wyrazem złośliwości ze strony hotelu, bo większość innych pokoi była wolna (tam gdzie nikogo nie było drzwi były otwarte), a tylko w naszym mieliśmy tak fantastyczne widoki...

Pierwszy punkt zwiedzania - klasztor Wysokie Decani, w miejscowości Decani, położonej kilka kilometrów na południe od Peja. Dojeżdżamy autobusem i idziemy w kierunku klasztoru. Droga asfaltowa, koło lasu, nie ma żywej duszy. W pewnym momencie zaczynają się ciągnąć wzdłuż niej zasieki, a w oddali majaczy wieża, wóz opancerzony i wszystko to przykre plandekami. Na maszcie włoska flaga.

Od momentu zakończenia walk w Kosowie w 1999r na teren Kosowa zostały wprowadzone siły KFORU pod nadzorem ONZ, które miały pełnić rolę stabilizacyjną w tym rejonie. Szczególną ochroną zostały objęte zabytki oraz wszelkie dziedzictwo kulturowe Serbii. Chodząc po Kosowie jak turysta można się zastanawiać po co? Przecież nikt nie strzela, żadnych zamachowców-samobójców, ludzie uśmiechnięci, życzliwi. Jednak turyści nie są stroną w tym konflikcie, natomiast Serbowie i wszystko co serbskie - jak najbardziej. Dlatego wprowadzenie wojsk stabilizacyjnych było posunięciem jak najbardziej słusznym - dla przykładu klasztor Wysokie Deczani został trzykrotnie zaatakowany przez Albańczyków (przykro mi, ale nie widzę podstaw by nazywać ich Kosowarami, chociaż tą kwestie dokładnie omówię później),a mnisi mieszkający w Klasztorze nie opuszczają strefy bezpieczeństwa w obawie o własne życie.

Przechodzimy kolejny punkt kontrolny, włoski żołnierz prosi o zostawienie paszportów i już możemy wejść do środka. Klasztor znajduje się w centralnej części, otoczony innymi zabudowaniami gdzie mieszkają mnisi, a te zabudowania - wysokim, kamiennym murem. W ramach kompleksu wchodzi jeszcze cześć ogrodów gdzie mnisi mają swoje warzywno-owocowe uprawy wraz z kawałkiem dla trzody, także w znacznym stopniu są samowystarczalni.
Wchodzimy do klasztoru. Panuje trochę półmrok a powietrze jest wilgotne i ciężkie. W środku praktycznie każdy kawałek ściany jest opatrzony religijnymi motywami z XIIIw. W wyniku braku gruntowych konserwacji znaczna cześć jest bardzo zniszczona. W klasztorze rozmawiamy z długobrodym mnichem w długich włosach, który przedstawia nam historię monastyru, wraz z jego najnowszymi dziejami i aktualną sytuacją (co zostało już przedstawione wcześniej). Szczególnie na co zwraca uwagę iż Kosowskie lobby stara się wymazać rdzenną nazwę tego terenu, która brzmi Kosowo i Metohia, gdzie ten drugi kościół odnosi się do kościoła (z tego co zrozumiałem oznacza "miejsce kościoła) Później zostajemy zaproszeni na herbatę.
Pomimo, że mieliśmy okazję tylko przez chwilę "zwiedzać" Peja (idąc z plecakami do hotelu) i Deczani (idąc do klasztoru) ma się wrażenie, że to miejsce zupełnie nie pasuje do reszty regionu. Kompletna cisza, harmonia - wszystko jakby do siebie pasuje, w przeciwieństwie do Peja, gdzie jest uliczny zgiełk, brud na ulicach, a na przyulicznych straganach mydło i powidło.

Wracamy do Peja na zwiedzanie miasta, podążając za mapką z informacji turystycznej i naszym przewodnikiem z Lonly Planet. Miasto jakoś szczególnie nie urzeka - mam wrażenie jakieś dysharmonii i braku pomysłu na lepsze jutro. To co się jednak szczególnie rzuca w oczy to wielość Albańskich flag powiewających na wietrze, a także Stanów Zjednoczonych oraz Unii Europejskiej (sami "Kosowarzy" są wielkimi entuzjastami przystąpienia do UE). W hołdzie uznania dla szczególnego zaangażowania mocarstw zachodnich w stworzeniu Kosowa niektóre ulice noszą imienia zachodnich polityków. I tak oto jedna z głównych ulic należy do Bill'a Clintona a inna do Tonego Blaira. Również, z zupełnie dla mnie nieznanych powodów, w Peja jest nie niezwykły kult manekinów sklepowych. Praktycznie w każdej witrynie sklepowej z odzieżą jest ich od kilku do kilkunastu. Niektóre wiele już przeszły, bo farba zeszła, tak więc wyglądają trochę creepy.

Zmierzamy w kierunku kolejnego serbskiego klasztoru, Patriarchatu Peć. Sytuacja wygląda podobnie - teren odgrodzony drutem kolczastym, przy wejściu wojskowi. Ta sama historia - kilkukrotnie próbowano klasztor podpalić. W środku niemrawo "wita" nas zakonnica, która niewzruszenie z marsową miną wpatrywała się w głębie mroku.
W drodze wydarzyła się zabawna sytuacja – rozmawiając po polsku z Marcelą uderzył do nas Albańczyk, który zaczął mówić stosunkowo dobrze po polsku. Po krótkiej rozmowie zapytany skąd tak dobrze znał nasz język odpowiedział „Ja miałem kobietę z Polski, z Krakowa. Ah Dorota, piękne była i ja dla niej się uczyłem”. Pozytywny gość ;]

Dzień zakończyliśmy udając się do miejscowego parku w celu obrócenia piwa. Doszło jednak do małego nieporozumienia. W sklepie sprzedawca zapytał po niemiecku, czy chcę piwo małe czy duże. Odpowiedź wydawała się prosta - nie ma sensu moczyć gęby dla 0.33, więc stanowczo poprosiłem o dwa duże piwa. Ku mojemu zdziwieniu chłopak podszedł do lodówki i wyciągnął dwa dwulitrowe piwach w plastikowych petach. Z racji pewnego szoku, wziąłem oba. Pomimo usilnych prób udało się zmordować tylko jedną flaszkę...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (11)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 64 wpisy64 29 komentarzy29 545 zdjęć545 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
13.08.2012 - 23.09.2012
 
 
30.07.2010 - 21.08.2010