Dzisiaj zmierzamy przez Albanię w kierunku Czarnogóry, a konkretniej Kotoru. Ponieważ skupiamy się tylko na państwach byłej Jugosławii, tak więc nie przewidywaliśmy zwiedzania samej Albanii - ewentualny postój był przewidywany tylko wtedy jeżeli nie dalibyśmy rady przejechać jej całej w jeden dzień.
Do granicy rzuciło nas dwóch Albańczyków, którzy specjalnie nadłożyli trasę. Szczerze powiedziawszy, patrząc teraz z perspektywy czasu, Albańczycy byli tymi, którzy brali nas stosunkowo często. Może procentowo nie była to najliczniejsza grupa, jednak z pewnością spora. Jedyny problem tkwił w barierze językowej. O ile z Serbem, Chorwatem, Bośniakiem, Macedończykiem czy Słowakiem można było się dogadać po polsku, tak z Albańczykiem - absolutnie w ogóle. Tylko Albański i tylko włoski. Próby zagajenia po angielsku, francusku, niemiecku nie przynosiły żadnego efektu. Tak więc w grę wchodził tylko język migowy oraz mapa.
Pierwsze co rzuca się w oczy po przekroczeniu granicy albańsko macedońskiej to bunkry. Momentami dosłownie bunkier na bunkrze. Enver faktycznie musiał mieć syndrom oblężonej twierdzy. Chociaż w sumie czy całkowicie bezpodstawny? Na zachodzie gościa nie lubili, z Titą pokłócił się jeszcze za Stalina, a po śmierci tego drugiego - także z ruskimi, zarzucając im odstępstwo od prawdziwego ducha marksistowsko-leninowskiego. No i na deser Chińczycy, z którymi jako tako kontakty były utrzymywane za życia Mao. Jednak wraz z implementacją elementów kapitalizmu w warunkach socjalistycznego państwa przez Deng Xiaopinga, przyjaźń albańsko chińska się zakończyła. Czyli tak naprawdę Hodża za życia zdążył się pokłócić z każdym mocarstwem, niezależnie na barwy i przynależność polityczną.
W chwili obecnej bunkry stanowią pewien element folkloru. Koszt demontażu tych betonowych grzybków jest zbyt duży przy ilości 600tys (jak budować to z rozmachem...), tak więc służą za miejsca noclegowe dla bezdomnych czy lokalne szalety.
Z Elbasanu do Tirany zabrał nas Albańczyk, pracujący 10 lat w stanach, także była konwersacja. Człowiek niesamowicie dumny ze swego kraju, nie kryjący także, iż to tylko kwestia czasu kiedy Albania wchłonie Kosowo - najpierw na zasadzie federacji, a potem już jednego państwa. Jednak sprawą która stanowiła główny temat rozmowy była kwestia Romska. A raczej problem z tą społecznością, która całkowicie się nie asymiluje (tak tak wiem, asymilacja w oczach lewicowych to takie plugawe słowo. Tak więc dla tych wrażliwych - chodziło mi o przystosowanie się do warunków życia we współczesnym świecie, niekoniecznie wyrzekając się własnej kultury. Chyba że żebractwo do niej należy, no to niestety jest problem). Faktycznie, we wszystkich państwach przez które przejeżdżaliśmy ten problem się pojawiał. W Gucy 8-9 letnie Romki wraz z matkami robiły za tancerki brzucha dla starszych spasłych i podchmielonych jegomości. W Macedonii - myły szyby jakimiś pomyjami, które zostawiały więcej smug niż czyściły. A Albanii to samo - czasem chodziły tak małe konusy, że nie wystawały zza drzwi samochodu - było widać tylko piąstkę uderzającą w okno...
Z Tirany w kierunku Szkodru podwiózł nas Turek. Jak się okazało już po 10 minutach jazdy - niezwykle nagrzany na Marcelę, która sama strzeliła sobie w stopę mówiąc, że nie jesteśmy parą. Tym samym ja zostałem przesadzony na tył, a Marcela na przód, by był lepszy kontakt... Podczas obiadu, który nam zafundował, zdążył się niemal oświadczyć, obiecując przyjazdy do Polski średnio co tydzień. Gdy Marcela wyszła to toalety narzekał, iż jest zimna i nieczuła na jego zaloty.
W sumie do tej pory nie mogę jej tego wybaczyć - wystarczyło, by go głaskała po ręce, a facet by nas woził po całych Bałkanach. Ewentualne buzi i zamiast namiotu śpimy w hotelu... No ale nic, serce nie sługa. Turek zaproponował jeszcze pieniądze na dalszą podróż. Aż serce rośnie, ale fundusze jeszcze były, także nie wzięliśmy .
Ze stacji zabrało nas dwóch gości w ciężarówce - by się dogadać Marcela pisała po francusku do jego koleżanki, która natomiast robiła za tłumacza i odsyłała wiadomość po albańsku do kierowcy. Także taki trochę głuchy telefon. wywali nas przed Szkodrem, skąd już droga wiodła do granicy Czarnogórskiej. Z racji jednak zachodzącego słońca i słabego ruchu coraz trudniej było złapać okazję. W końcu Włosi podrzucili nas niemal do ostatniej wioski prze granicą, jakieś 6 kilometrów. Tam stanowiliśmy główną atrakcję turystyczna - miejscowe dzieciaki zrobiły zacne kółko przyglądając się co to za dziwadła przyjechały do ich wioski.
Z ciekawszych akcji - wchodzę do tamtejszego sklepu by zakupić na rano ser. W sklepie ekspedientka. Oczami badam zawartość półek. Nie widzę. No to trzeba pytać.
R) Do you have cheese?
E)?
R) Kase?
E)?
R)Queso?
Dobra próbuje po polsku i chorwacku
R) Masz ser?! Sir?
E)?
R) No kurwa... Mascarpone, Mozzarella, Parmezan?
E) AAA! Formagio?
R) SI!
Wziąłem sztukę, trochę przesolona, ale uszło.
Do granicy ostatecnie podrzucili nas miejscowi, którzy nawet zaproponowali nocleg i jedzenie. Naprawdę jestem pod wrażeniem gościnności tego narodu :)
Z granicy natomiast, to miejscowości Ulcinj rzucił nas Czarnogórski wykładowca grafiki w tirańskiej szkole. Tam zatrzymaliśmy się na noc. Ogólny plan był, że wychodzimy jeszcze na jakieś bansy, ale ja po myciu padłem trupem na łóżko, a Marcela nie miała serca mnie budzić.
Jednak szukając noclegu Ulcinj wydaje się bardzo ładnym miastem, pełnym małych pubów ciągnących się wzdłuż alei biegnącej ku Małej Plaży. Trzeba tam będzie wrócić.