Cały ówczesny dzień upłynął pod znakiem twardego zbijania bąków. Tak więc rano plaża, później pizza i koło południa wycieczka do starego miasta na zwiedzanie.
Sam Kotor według mnie jest trochę przereklamowany. Przynajmniej nie jest wart spędzenia tam więcej niż max dwóch dni. Owszem, stare miasto, pełne kamiennych uliczek o tysiącach okien naprawdę robi wrażenie. Jednak całość można obejść w 2-3 godziny (łącznie z kościołami) i jeszcze 2 godziny poświęcić na wspinaczkę do zamku, który góruje nad miastem. Tak więc jedno popołudnie całkowicie wystarcza. Owszem morze też mają ładne i w miarę czyste, ale podobne jest w całej Czarnogórze, przy czym ceny nie są Kotorskie.
Chociaż nam i tak się udało, bo jak już wspominałem - mieszkamy u "babuszki", która kasuje 5 euro od łba. Kobieta leciwa, jednak pełna energii i chętna do konwersacji. Po pierwszej, dość ciężkiej nocy (z racji reintegracji) kobieta postawiła z samego rana Rakije na stół... jak tu się oprzeć jej czarowi ;P
Mieszkanie też typowo babcine - stara zastawa, kredens z czasów Gierka (tfu! Tity), zdjęcia wnucząt za szybkami. W ścianę wchodziła rura grzewcza ze starej kozy. No po prostu klimat.
Tak więc Kotor wspominam miło, ale ze względu na ekipę z która tam byłem (dojechał także kolega Michał ze studiów razem z Justyną) oraz ilość wypitego Jelenia, a nie ze względu na same miasto, którego urok do mnie jednak nie przemówił.